Warszawa, wrzesień 1939 roku.
Zdemobilizowany żołnierz rezerwy, morfinista, birbant i hulaka Konstanty
Willemann musi się odnaleźć w zajętej przez Niemców Warszawie, w mieście
zgwałconym przez okupanta. Syn niemieckiego szlachcica i spolszczonej Niemki
Katarzyny Willemann, który przez całe życie starał się udowodnić swoją
polskość, staje przed pytaniem, jak powinien się zachować w obliczu zagrożenia
niepodległości kraju. W zasadzie przypadek sprawia, że zostaje tajnym polskim
agentem ‒ świetna znajomość języka oraz niemieckie korzenie pozwalają mu przeniknąć
w środowisko stacjonującego w stolicy niemieckiego wojska, dostać kenkartę i
udawać Niemca. Dla Konstantego, który przez całe życie miał problemy z
określeniem swojej tożsamości narodowej, jest to nie lada wyzwanie.
Kim zatem właściwie jest Kostek? Mężem swojej „eugenicznej, higienicznej”
polskiej żony Heli, ojcem małego Jureczka, kochankiem pięknej, drapieżnej
Żydówki Salome i paru innych przygodnie poznanych kobiet, synem „Białej Orlicy”
– dominującej Katarzyny Willemann, która łoży na jego rozrywki, samochody, „dom
z czekolady”, drogie ubrania i wszystko, czego potrzebuje młody, piękny,
czarujący mężczyzna, który w zasadzie nie potrafi robić niczego poza bywaniem.
Konstanty jest też niespełnionym artystą (próbował swoich sił na kilku
warszawskich uczelniach artystycznych, jednak znudziło mu się to po jakimś
czasie, jak wszystko, czym się zajmuje), który lubi przesiadywać w
Ziemiańskiej, gdzie inteligentną rozmową lub wymownym milczeniem może kreować
się na prawdziwego intelektualistę. Morfinista, który nie ma skrupułów, gdy prosi
swojego przyjaciela lekarza o kolejną „buteleczkę płynnego szczęścia”, które przeznaczone
jest dla uśmierzenia bólu cierpiących ofiar wojny. Jest wreszcie Kostek żołnierzem
z przypadku – oddelegowanym do obrony ojczyzny, która przecież wcale nie jest
jego ojczyzną, dowódcą, który nikogo nie zabił na wojnie, walczył żołnierzami
niczym mały chłopiec bawiący się ołowianymi żołnierzykami.
Bo też chyba właśnie dzieckiem jest
Konstanty Willemann – dzieckiem bawiącym się kobietami, któremu jedynie wydaje
się, że jest dorosłym. Z resztą brak odpowiedzialności i samodzielności, chęć
zabawy, życia na koszt matki są stałym elementem życia bohatera. Jego kontakty
z kobietami pewnie niejeden psycholog określiłby jako toksyczne, patologiczne,
nienormalne. Tylko pozornie bowiem są one zabawkami w jego rękach – ma liczne
kochanki, nawet zdarza mu się podnieść rękę na Salome, jednak tak naprawdę jest od
nich niemal całkowicie zależny. Każda z kobiet w życiu bohatera – matka, Hela,
Salome, Iga, wreszcie Dzidzia Rochacewicz – to heroiny, które doskonale wiedzą,
czego chcą, i potrafią sobie podporządkować mężczyzn, choć robią to różnymi
sposobami.
„Morfina” jest powieścią o
zagubionej tożsamości – Kostek wychowywał się jako Niemiec, w dzieciństwie
mieszkał na Śląsku, matka zdecydowała, że zostanie Polakiem. Bohater czuje się
w Warszawie u siebie, uważa się za Polaka. Wojna weryfikuje to poczucie, bo
Konstanty dostrzega, czym w istocie jest polskość – to kreowanie się na bohatera
narodowego, najlepiej takiego, który umiera męczeńską śmiercią ku chwale
ojczyzny. Wojna pokazuje mu, że bycie oficerem oznacza jedynie poświęcanie
innych żołnierzy, by potem dostać medal i uciekać za granicę. Udawanie Niemca,
do którego jest zmuszony po wstąpieniu do tajnej polskiej organizacji,
dodatkowo pogłębia u bohatera poczucie zagubienia siebie. Te schizofreniczne
elementy zostały świetnie oddane w narracji powieści, która jest bardzo
specyficzna, urywana.
Mam przeczucie, że powieść Twardocha zajmie ważne miejsce w historii literatury początku XXI wieku. To książka, która porusza temat drugiej wojny światowej – jakże żywy i wzbudzający emocje mimo siedemdziesięciu lat, jakie nas dzielą od tego katastroficznego wydarzenia – w sposób zupełnie inny niż obecnie wielu ludzi by chciało. Twardoch nie koloryzuje, nie pokazuje nam romantycznego bohatera, który niczego tak nie pragnie, jak złożyć swoje życie na ołtarzu ojczyzny, ale zwyczajnego młodego mężczyznę, trochę nieodpowiedzialnego, który chce się bawić, pić kawę w Ziemiańskiej w towarzystwie Iwaszkiewicza, cieszyć się swoim pięknym miastem i patrzeć na dorastającego synka. Nic dziwnego, że gubi się, gdy ktoś nagle daje mu broń do ręki i każe bić Niemca. Ta powieść skłania do myśli, że być może takich Konstantych było wielu.
Mam przeczucie, że powieść Twardocha zajmie ważne miejsce w historii literatury początku XXI wieku. To książka, która porusza temat drugiej wojny światowej – jakże żywy i wzbudzający emocje mimo siedemdziesięciu lat, jakie nas dzielą od tego katastroficznego wydarzenia – w sposób zupełnie inny niż obecnie wielu ludzi by chciało. Twardoch nie koloryzuje, nie pokazuje nam romantycznego bohatera, który niczego tak nie pragnie, jak złożyć swoje życie na ołtarzu ojczyzny, ale zwyczajnego młodego mężczyznę, trochę nieodpowiedzialnego, który chce się bawić, pić kawę w Ziemiańskiej w towarzystwie Iwaszkiewicza, cieszyć się swoim pięknym miastem i patrzeć na dorastającego synka. Nic dziwnego, że gubi się, gdy ktoś nagle daje mu broń do ręki i każe bić Niemca. Ta powieść skłania do myśli, że być może takich Konstantych było wielu.
Dojmującym uczuciem, jakie
czytelnik odczuwa podczas lektury, jest pustka, zagubienie w olbrzymim
kosmosie, poczucie, że jest się zaledwie trzciną na wietrze, kręgiem na wodzie,
że zupełnie nie mamy wpływu na własne życie, bo kierują nim bezlitosne Mojry,
które znają naszą przyszłość. „Morfina” nie jest łatwą i przyjemną lekturą, ale
to jej wielka zaleta, gdyż mało prawdopodobne, że spłynie po czytelniku jak po
kaczce.
No proszę, a gdybym oceniła książkę po okładce, w życiu bym nie sięgnęła, bo paskudna, a skrywa prawdziwą perełkę! Dzíęki za zwrócenie mi na nią uwagi :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!